Recenzja filmu

Batman (2022)
Matt Reeves
Marek Robaczewski
Robert Pattinson
Zoë Kravitz

Niebieski Rycerz

"Batman" to przede wszystkim widowisko. Widać, słychać i czuć tu rozmach hollywoodzkiego blockbustera: dynamiczne pościgi, głośne wybuchy, epicki metraż. Jest gwiazdorska obsada, trafiona w punkt
Niebieski Rycerz
Znajoma mówi mi, że w burzliwych czasach dobrze dla odmiany pogadać o Batmanie, a ja sobie myślę, że przecież właśnie od tego jest Batman. A raczej: również od tego. Są w końcu dwa filary sukcesu postaci Człowieka-Nietoperza. Pierwszy to wszechstronność: fakt, że w koncepcji "Batmana" mieści się zarazem Adam West tańczący w kolorowych rajtuzach i Christian Bale charczący w czarnej zbroi. 

Ale jest też drugi filar, powiedzmy, terapeutyczny. Czy może raczej: kompensacyjny. Ot – Batman jako fantazja siły. Bruce Wayne to przecież facet, który w bardzo młodym wieku doznał wielkiej traumy. Śmierć jego rodziców ukazała mu opresję świata, dlatego resztę życia poświęcił walce o to, by zapanować nad chaosem rzeczywistości. I choć metody, które przyjął, nie są może najzdrowsze, to ta wizja jakoś tam krzepi. Marzenie, by w obliczu zła stawić mu czoło i trzepnąć je prawym sierpowym między oczy, ma swój urok. 


Proste: Batman to figura przemocy zwalczającej przemoc, symbol siły zaprzęgniętej w służbie porządku. Batman to… policjant. Nie dziwcie się więc, kiedy powiem, że "Batman" Matta Reevesa to klasyczny film o detektywie ścigającym kryminalistę. Czyli klasyczny film… policyjny. Do tego całkiem niezły. 

David Mamet pisał, że "film policyjny" to w zasadzie opowieść o "młodzieńcu konfrontującym się ze społeczeństwem". Bohater niby tropi przestępcę, ale w końcu musi odkryć, że korupcja toczy wspólnotę od środka, a ci, w których dotychczas widział autorytety, nie są bez winy. Mówiąc symbolicznie: "nastolatek" musi wyrosnąć z cienia swoich "rodziców". Pasuje jak ulał. "Batman" Matta Reevesa to przecież trzymająca się blisko chodnika (albo rynsztoka) opowieść o stróżu prawa z miasta Gotham, który, tropiąc tajemniczego seryjnego mordercę, odkrywa, że sieć korupcyjnych powiązań sięga dużo głębiej, niż podejrzewał. Co więcej, jedynym sojusznikiem naszego policjanta w pelerynie, Batmana (Robert Pattinson), jest prawdziwy policjant (w płaszczu), porucznik James Gordon (Jeffrey Wright). Reeves momentami nawet filmuje swojego "Niebieskiego Rycerza" niczym dzwoniącego ostrogami kowboja, ostatniego sprawiedliwego w mieście bezprawia.

Jasne, "Batman" to przede wszystkim widowisko. Widać, słychać i czuć tu rozmach hollywoodzkiego blockbustera: dynamiczne pościgi, głośne wybuchy, epicki metraż (pierwsze dwie godziny są rewelacyjne, w trzeciej niestety impet nieco słabnie). Jest gwiazdorska obsada, trafiona w punkt na całej linii, od Pattinsona (Batmana) przez Zoë Kravitz (Kobieta-Kot) po Paula Dano (Riddler) i Colina Farrella (Pingwin). Ale to żaden hollywoodzki "park rozrywki", na jaki mógłby narzekać Martin Scorsese. Nawet jeśli migają tu iskierki humoru, to bez marvelowskiego cudzysłowu i asekuracji: śmieje się widz, a nie bohaterowie. Znakiem rozpoznawczym Reevesa, twórcy "Pozwól mi wejść" i dwóch części "Planety małp", pozostaje wierność decorum: powaga, brak ironii, wiarygodność (zwłaszcza psychologiczna) świata przedstawionego. Nawet biorąc się za "widowisko", reżyser "uziemił" Batmana w konwencji policyjno-detektywistycznego niby-realizmu.


Na pierwszym planie mamy więc żmudne policyjne śledztwo: badanie miejsc zbrodni, analizę śladów, szukanie podejrzanych. Mamy też stróżów prawa uwikłanych w brudną środowiskową rozgrywkę, mamy portret tętniącego od społecznych napięć miasta, mamy nawet surowy, uliczny pościg samochodowy. Siłą rzeczy bliżej stąd do "Serpico", "Bullitta" i "Francuskiego łącznika" niż do Tima Burtona czy Zacka Snydera. Powtórzę: "Batman" to film policyjny pełną gębą. Do tego stopnia, że za wizualnym lejtmotyw robi pulsujące na przemian czerwone i niebieskie światło – czyli policyjna syrena.

Przy całym tym "uziemianiu" czuć jednak w "Batmanie" jego komiksową metrykę. Rodem z kolorowych zeszytów jest już sama wizja Batmana jako błyskotliwego detektywa: nic dziwnego, że na antagonistę wybrano mu Riddlera. I choć Człowiek-Zagadka, geniusz intelektu, bywa wyzwaniem tyleż dla Mrocznego Rycerza, co dla scenarzystów, Matt Reeves i Peter Craig napisali mu całkiem zgrabny diaboliczny plan. A także wdzięcznie wymyślili go na nowo jako patostreamera-terrorystę. Generalnie widać również, że odrobili lekcje z komiksowych klasyków ("Rok pierwszy", "Długie Halloween") oraz nowości ("Rok zerowy", "Ziemia Jeden"). Nawet noirowy monolog wewnętrzny Batmana wydaje się żywcem wyjęty z komiksów. Kiedy Pattinson  posępnie mruczy do nas z offu, trudno nie wyobrażać sobie w rogach kadrów kolejnych ramek z narracją.

   

Przy okazji w odstawkę poszedł stalowoszary realizm à la Christopher Nolan. W zamian dostajemy grunge'owy teledysk głębokich czerni i dynamicznych kontrastów, trochę w stylu  komiksów, a trochę (bardziej) w stylu "Siedem" Davida Finchera. Operator Greig Fraser podbija poprzeczkę, jaką ustawił sobie sam w "Diunie", dając istny koncert na światło i cień. Momentami dosłownie: choćby w scenie, gdy Batman przedziera się w mroku przez zastępy napastników, a ekran rozświetlają jedynie błyski maszynowego ognia. Równie rewelacyjna jest pogoń samochodowa Batmana za Pingwinem – w zasadzie ekspresjonistyczna miniaturka. Reevesa i Frasera nie interesuje tu logistyka ani przestrzenne relacje między pojazdami, tylko impet i faktura. Pajęczyny szkła, płaty metalu, iskierki światła, żyletki deszczu, chmury eksplozji. To pościg, który raczej czujemy, niż widzimy: prawdziwie szybki i wściekły.

Wściekłość, czy raczej gniew, to zresztą w filmie duża sprawa. Bruce Wayne w wersji Pattinsona – zgodnie z "policyjnymi" wskazówkami Mameta – przypomina przecież… zbuntowanego nastolatka. Pod maską nosi czarny eyeliner, robi wpisy w pamiętniczku i krzywi się na Alfreda (Andy Serkis), kiedy ten wypomina mu, że wrócił późno do domu. Ma też puste spojrzenie, kogoś, kto nie śpi po nocach i komu wisi, co wypada, a co nie. Reeves celnie ilustruje rutynę Bruce'a żałobnym "Something in the Way" Nirvany, a kompozytor Michael Giacchino idzie za ciosem i organizuje ścieżkę dźwiękową wokół jednego maniakalnie powtarzanego riffu (taaam-tam-daaam-dam). 

Oczywiście już Batman Zacka Snydera był "poważny" w bardzo nastoletnim rozumieniu powagi: głównie wykrzywiał usta i cierpiał w strugach deszczu. Batman Reevesa też zgrzyta zębami i fotogenicznie moknie. Reeves jednak – odwrotnie niż Snyder – zaczyna od bohatera, a nie od estetyki. Posępny ton jest tu środkiem, a nie celem: nie chodzi o zwykłe bycie "cool". Bruce'owa "nastoletniość" zostaje zdramatyzowana i stematyzowana. Reeves pokazuje, że "Batman" to nic innego jak mechanizm represji po traumie utraty rodziców. Znacząco: nie ma w filmie dualizmu Batmana i Bruce'a Wayne'a, nie ma rozdwojenia jaźni. Jest jeden człowiek, samotny z wyboru, który zanurza się coraz głębiej w otchłań obsesji i kompulsji. Postanowił, że nie będzie nic czuł, bo nie chce ryzykować kolejnej straty. Z emocji pozwala sobie jedynie na gniew. Spytany kim jest, odpowiada śmiertelnie serio: "jestem zemstą".


Owa "zemsta" powraca w filmie kilkakrotnie. Pingwin i Kobieta-Kot prowokacyjnie przezywają tak Batmana, wskazując absurd figury wkurzonego mściciela w przebraniu. Ale zemsta jest też naczelną motywacją: zarówno Batmana, jak i Kobiety-Kot czy Riddlera. Każde z nich gdzie indziej stawia granicę, jak daleko można posunąć się w "słusznej" sprawie. Reeves wyciska tu konflikt z – wydawałoby się – frazesów: "sprawiedliwość jest ślepa", "zemsta zaślepia", "ślepy jak nietoperz". Batman musi bowiem przejrzeć na oczy, dorosnąć: nie tylko jako nieopierzony bohater, który wciąż zalicza wpadkę za wpadką – ale jako człowiek. Riddler daje mu przykład negatywny jako mściciel, którego człowieczeństwo (wraz z zamaskowaną, zagadkową tożsamością) pożarła obsesja. Kobieta-Kot pokazuje inną drogę: istnieje wybór między apatią a empatią. Batman może próbować naprawić świat, zaciskając pięści. Ale może też wyciągnąć – albo chwycić – pomocną dłoń. 

Reeves umiejscawia tę refleksję w społecznym kontekście, idzie tropem politykujących "Mrocznego Rycerza" i "Jokera". Pierwszy z filmów pytał, kiedy walka ze złem zaczyna być złem. Drugi piętnował dwuznaczny urok figury outsidera-rewolucjonisty. Reeves w zasadzie kontynuuje oba wątki. Wytyka paradoks Batmana, mściciela, który chce bić chaos, aż ten przestanie być chaosem. Wytyka paradoks Bruce'a Wayne'a, milionera, który zamiast zmieniać system od podstaw, prześladuje ludzi ukształtowanych przez tenże system. Właśnie na tym polega jego nietoperza ślepota: widzi w każdym to, co najgorsze. Znamienne: kiedy szuka Riddlera w tłumie obcych, co drugi obywatel wydaje mu się podejrzany. Jeszcze bardziej znamienne: nie mieszka tu w rodzinnej rezydencji, tylko w wieżowcu w centrum Gotham, niemal dosłownie: w wieży z kości słoniowej. Kiedy Christopher Nolan opowiadał o Mrocznym Rycerzu, na końcu swojej trylogii uwznioślił go i postawił mu pomnik. Reeves tymczasem pokazuje Mrocznego Rycerza, który musi zejść na ziemię i uważniej się rozejrzeć. Bohater, którego potrzebujemy?
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Najnowsze dzieło Matta Reevesa, "Batman", to nowa odsłona historii o Mrocznym Rycerzu. W odróżnieniu od... czytaj więcej
Wstrząsająco piękne zdjęcia i świetnie dobrana muzyka tworzą klimatyczny, ciężki i mroczny klimat... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones